Wtorek, 20:52
Cześć!
Wstałam dzisiaj o 11, nigdy mi się to nie zdarza, serio nigdy. A od jakiegoś czasu śpię jak zabita. Nie wiem, ale wydaje mi się, że tak mój organizm radzi sobie ze stresem. Przez resztę dnia na zmianę pisałam esej na studia i oglądałam serial. Nastrój nadal mam okropny i nie zapowiada się żeby to się zmieniło przynajmniej teraz. Byle do 10 września, wtedy bardzo wiele się wyjaśni i będę wiedziała w końcu na czym stoję.
Dzisiaj był także ostatni dzień sierpnia i znowu stanęłam na wadze. Od 08.08 zrzuciłam dokładnie 4,1 kg. Czyli udało mi się zrealizować swój cel na sierpień jakim była utrata 4 kg, na kolejny miesiąc plan jest taki sam. Bilans 1500/1600 kcal, chociaż teraz jestem w takim stanie, że nawet jeść mi się nie chce. To dziwne, nawet bardzo, bo zawsze "zajadałam" wszystko. Zarówno gdy zdarzyło się coś złego jak i dobrego.
Bilans:
obiad: leczo 244 kcal
podwieczorek: omlet z 2 jajek, z warzywami i wegańską parówką 477 kcal
Suma: 721 kcal
Zrobiłam 25 minutowe taneczne cardio.
Śmieszne, dzisiaj na blogu u Merr napisałam, że już dawno nie widziałam bilansów poniżej 1000 kcal, a kilka godzin później sama taki dodaje. Ale serio... mam tak wisielczy humor, że jeść się odechciewa. Żyć też.
Wczoraj wspomniałam także o moim nieudanym wyjeździe, który planowałam kilka lat temu... Historia jest właściwie długa i smutna, ale jakoś to streszczę. Już w liceum wiedziałam, że nie chce zostać w Polsce ze względu na kiepską sytuację z matką, więc postanowiłam sobie, że zaraz po maturze pakuje manatki i wyjeżdżam. Miałam lecieć na rok do USA w charakterze AuPair (opiekunka do dzieci, która mieszka razem z rodziną). I rany dziewczyny... myśl, że wyjadę utrzymywała mnie przy życiu przez wiele, wiele miesięcy. Zaczęłam robić prawo jazdy, które jest potrzebne, zapisałam się wolontariat, by zdobyć doświadczenie w opiece nad dziećmi, szkoliłam angielski żeby móc się jak najlepiej porozumieć, oszczędzałam dosłownie każdy grosik, nic sobie nie kupując, kontaktowałam się z biurem, z którego miałam wyjechać itd. Tylko moim największym błędem było to, że powiedziałam matce o swoich planach. I wtedy zaczęła się istna katorga. Znacie określenie "truć komuś dupę?", no to właśnie stało się w moim przypadku. Ja życia nie miałam, bo na każdym kroku był poruszany temat mojego wyjazdu. Usłyszałam milion scenariuszy co może mi się stać, że to okropny pomysł, że wymyślam i ogólnie wszystko co najgorsze. W tym okresie pamiętam, że padło także wiele wyzwisk w moim kierunku, że jestem taka, siaka i owaka, moja mama nigdy nie oszczędzała w słowach. I jak zakończyła się ta historia? Uległam, oczywiście. Chyba w pewnym momencie zrobiłam to już dla własnego spokoju i żeby uniknąć kolejnych awantur. Chyba nie muszę mówić tutaj, że żałuje? Bo owszem, uniknęłam awantur o wyjazd, ale przecież były inne. Musicie mnie także zrozumieć. Byłam bardzo młoda, w ogóle nie byłam asertywna, a ta sytuacja nie trwała tygodnia czy dwóch, a wiele miesięcy. Właściwie całą klasę maturalną.