Wtorek, 12:08
Na przestrzeni lat mojej działalności na tym blogu wiele z Was polecało mi terapię. Ja próbowałam trzy razy i za każdym razem kończyło się na jednym spotkaniu. Natomiast najbardziej w głowie utkwił mi mój pierwszy terapeuta, do którego udałam się zaraz na początku studiów. Mieliśmy wtedy do wykorzystania darmowe spotkanie w ramach jakiegoś programu studenckiego. Ja pamiętam, że poszłam tam z jednym pytaniem, a mianowicie tym, które już poruszałam w poprzednim poście - "czy jestem złym człowiekiem?". Bardzo często mi się tak wydaję. Najpierw, przez kilkanaście lat życia byłam o tym przekonana, bo tak twierdziła matka, może nie do końca, że jestem zła, ale, że jestem zepsuta, a potem sama zaczęłam dostrzegać u siebie pewne cechy, które mi się bardzo, ale to bardzo nie podobają. Jestem cholernie zazdrosna. Ale jest to taki typ zazdrości, że czasami aż ciężko mi się funkcjonuje z samą sobą. Generalnie nie chodzi mi głównie o to, że ktoś coś ma albo coś się fajnego wydarzyło u kogoś w życiu, tylko o to, że mnie takie rzeczy nie spotykają. Tak jak Wam mówiłam, ja mam wrażenie, że muszę się z życiem siłować i o wszystko walczyć. W okresie szkolnym byłam zazdrosna o to, że ktoś się nie uczył i dostał piątkę, albo gorzej ściągał ode mnie i dostał lepszą ocenę. Potem na studiach byłam zazdrosna o to, że koleżanki mogły sobie pozwolić na latanie po klubach, zabawę czy wyjścia na pizze a mnie nie było na to stać. One przeprowadziły się z innego miasta, więc dostawały pieniądze od rodziców, ja sobie sama dorabiałam, ale za to musiałam kupować jedzenie i jakieś rzeczy pierwszej potrzeby, więc szkoda mi zawsze było pieniędzy na takie wyjścia. Aktualnie jestem zazdrosna o to, że wszystkie koleżanki wokół mnie się zaręczają, biorą ślub, rodzą dzieci, a ze mną chłopak chciał się rozstać kilka miesięcy temu i nawet nie dowiedziałam się konkretnego powodu. Czuję się jakbym biegła za całym społeczeństwem z wystającym językiem i usilnie starała się im dorównać. Wracając do mojego spotkania z terapeutą, on mi wtedy nie odpowiedział w żaden sposób na moje pytanie ale stwierdził też, że to nie jest czysta zazdrość tylko potrzeba braku, która często bierze się z tego, że albo my się ciągle do kogoś porównujemy, albo co gorsze, w okresie dorastania robili to nasi rodzice. I w tym momencie dał mi ogromny powód do myślenia, czy moja mamusia tak robiła? Oj weźcie popcorn, bo dawno nie było tego tematu. Moja mama chyba żywiła się tym, że porównywała mnie do innych dzieci swoich koleżanek, na porządku dziennym słyszałam "Asia od cioci Renaty zrobiłam to to i tamto", "Kasia od Pani Beaty tak super się uczy i jest szczupła" "Justyna od Basi ciągle dostaje same piątki". Najgorszej to chyba było z tym wyglądem. Pamiętam jak kiedyś jechaliśmy w góry - ja, mama, mój brat i właśnie inne matki, które znała i ich dzieci. Kilka dni przed wyjazdem to było dla mnie koszmarnych i uwierzcie w to, co mówię. Te wydarzenia miały miejsce 20 lat temu, a mi się nadal chce wymiotować przez myśl o nich. Mamusia całymi dniami mi powtarzała, że jestem gruba, że wszystkie córki, które tam będą są szczupłe, a tylko jak będę taka bambaryła, że ja się w końcu powinnam wziąć za siebie (miałam wtedy około 10 lat jak coś). Potem się mi dziwiła, że ja nie lubiłam jeździć na takie wyjazdy i po powrocie też się zawsze nasłuchałam, że mnie to nic nie cieszy, wiecznie smutna siedzę, do nikogo się nie odzywam itd. Ale wiecie jak zazwyczaj wyglądały takie wyjazdy, czy to w góry czy nad morze lub gdziekolwiek? Matka ciągle mnie poniżała i to w obecności innych osób. Jak za dużo zjadłam, to np. przy stole mówiła "boże tam na wadzę to już z pewnością jest x kilogramów", "patrz jaka Asia jest chudziutka, też byś tak mogła", gdy mama jakieś koleżanki powiedziała, że jestem ładna, to moja mama zaraz odpowiadałam "no ale co z tego, że ładna jak gruba". Gdy wychodziliśmy razem coś zjeść do restauracji, to ja zazwyczaj nie mogłam nic zamówić i siedziałam o "suchym pysku", gdy już coś zjadłam, to potem ciągle widziałam pogardliwy wzrok matki i docinki "te wasze dzieci to mogą jeść bo są chude, ale patrzcie na nią i nic do niej nie dociera". Potem często w drodze do domu z tej restauracji gadała o mnie ze swoimi koleżankami i im się na mnie żaliła, że ich dzieci to tak biegają śmieją się, a patrzcie ta moja to tylko idzie spokojnie za nami, ja już to nie wiem co mam z nią zrobić. Pamiętam jak raz szliśmy jakąś promenadą i ja już ryczałam, bo nie mogłam znieść tych ciągłych przytyków, a matka na cału głos na tej promenadzie krzyknęła "Pani Beata chce wiedzieć ile Ty ważysz, mów szybko", a jak odpowiedziałam to matka "to napewno więcej". Mój koszmar odgrywał się także na plaży, bo po tych wszystkich wyzwiskach nie lubiłam odsłaniać ciała, więc siedziałam zakryta kocem lub ręcznikiem, a matka na siłę to ze mnie ściągała, bo mówiła, że opalenizna wyszczupla. Jak już to ściągnęłam, to znowu zaczęła się tyrady o tym "a nie jest Ci teraz wstyd, a popatrz na Asie, Kasie, Zosie", "a Justynka to teraz czyta książkę, a Ty nic nie robisz", "a Zosia to się w piasku bawi, a ty leżysz". Tak wyglądało nie tylko całe moje dzieciństwo, ale również późniejsze lata. Zawsze był ktoś lepszy ode mnie.
Wiem, że tamtem psycholog nazwał to brakiem czegoś, a nie zazdrością, ale dla mnie to już zawsze będzie ta zazdrość, która rodzi we mnie pierwiastek zła. Natomiast wiecie jaka jest jedyna względnie pozytywna rzecz w tym wszystkim? Pomimo tego, że jestem aktualnie zazdrosna o wiele rzeczy - np. o jakieś zaręczyny, utratę wagi czy coś innego, to tak czy siak zawsze będę wspierać te osoby. To ja jestem człowiekiem, który zawsze gratuluje, lajkuje zdjęcia, pisze komentarze, wręcza prezenty z okazji właśnie zaręczyn. Natomiast gdy ja doświadczam jakiś pozytywnych rzeczy, to już takiego wsparcia brak.
Ten wpis kreuje bardzo złe wyobrażenie o mnie, ale spędziłam sporo czasu pisząc to wszystko, więc go dodam. Chciałabym kiedyś uwolnić się od tego ciężaru. Z pewnością łatwiej by mi się żyło.